
Mam 26 lat moj narzyczony 34 ale nie o wiek tu chodzi, dwa lata temu Marek mial wypadek.
W kolumne stojacych samochodow osobowych uderzyl Tir.
Kierowca zasnal za kierownica, zdarza sie, ale pech dosiegnal niestety nas...
Wiadomo przed wypadkiem mielismy miliony planow i zycie bylo zupelnie inne... wiem, ze teraz jest inaczej...
jednak Marek tego nie akceptuje i tu jest problem.
Pierwszy rok byl nie tylko dla niego, ale i dla mnie bardzo trudny ile lez wylalam, ze zycie jest niesprawiedliwe... nigdy moich lez nie widzial zawsze podchodzilam do niego pozytywnie. Marek wiecznie z nosem na kwinte, wiecznie skwaszony, zawsze na nie. Rozumialam go choc waszym zapewne zdaniem nie rozumialam, bo to nie ja jestem na wozku. Kilka dni temu zerwal ze mna zareczyny stwierdzil ze nie chce mi marnowac zycia.
Nie wiem co robic, rozmawialam z nim mowilam, ze ja jestem szczesliwa, ze jestem szczesliwa z nim i przy jego boku. Nic nie trafia nie wiem moze zakupic kilofa i raz go w glowe trafic zeby zrozumial.
Co jest z tymi tetruskami?
Wiem ze sam sobie zadal bol odtracajac mnie specjalnie.
Wie, ze przyciagam oczy mezczyzn, ale naprawde mam innych gdzies, nie chce, kocham jego od tylu lat i nie bylam z nim bo tak trzeba, bylam bo kocham... Takiego zycia chce, wlasnie z nim. Mowilam mu, ze to, ze nie moze chodzic nie oznacza konca naszych dotychczasowych planow. Nadal chce byc jego zona, nadal chce miec z nim dzieci, dom na wsi i duzego psa, ale sama tego nie stworze. Martwie sie ze nie uda mi sie go do tego przekonac, ze powiedzial koniec i slowa nie cofnie jest taki uparty. Prosze was o pomoc... choc wiem ze powinnam sama sie z tym uporac. Nie chce sie poddac tak jak to polecaja mi znajomi dac sobie spokoj i zyc swoim zyciem bo z nim nie mam przyszlosci, co oni wiedza gadanie wiem czego chce, wiem... tylko to czego pragne nie chce mnie.